wtorek, 25 czerwca 2013


Budzimy się standardowo w totalnym gorącu, koło 8 wychodzimy z auta, bo już nie idzie wytrzymać. Zaparkowaliśmy standardowo w ścisłym centrum, bo w końcu kto bogatemu zabroni?


Rafał bierze sprzęt, idziemy przez Wenecję. Na ulicach mnóstwo turystów, małych sklepików z zimnymi napojami i świeżymi owocami, gorąąąąco!

















Wchodzimy przez most, mijamy mnóstwo kanałów, gondol i małych jachtów, foteczka z Wenecji też obowiązkowo musi być, a jak!




Idziemy przez stare miasto dobre pół godziny, młode dziewczyny dają nam shoty ze świeżych owoców (niestety bez alko) i namawiają, żebyśmy kupili. Standardzik: "we will earn something and we'll come". Nie przyszliśmy. Miasto bardzo ładne, godne polecenia :)








Mijamy gondolę, pytam się ile kosztuje taki spacerek na łodce, 80 euro. No to elegnacko, zarobimy i na pewno przyjdziemy :D

















A jak ktoś nie lubi chodzić, zawsze może wziąć wodne taxi, też spoko :)






No ale czas się w końcu rozstawić i zarobić trochę euro, mkniemy dalej!

















Coraz mniej sprzętu, skrajny minimalizm, czy zwykłe lenistwo? :)



Po niedługim czasie mamy elegnacko na paliwko, także czas odpocząć, bo ile można w końcu pracować...
















Idziemy dalej, kolejny owocowy szocik i mijamy 80 kg Nutelli... ale co tam, kluski lepsze!




















Dochodzimy do busa, zaczyna się zacinać bagażnik... 20 minut próbuję go otworzyć, ale w końcu dało rade, bus się generalnie spisuje elegancko :D




I jako że spotykamy tyle osób, które nam pomagają, w Wenecji dostaliśmy kolejny prezent! :)

















Ale nie ma co tak siedzieć w jednym miejscu, trzeba w końcu gdzieś pojechać, jest ładnie, ale kilometry się same nie zrobią :) Pasy gorące, ale wsiadamy i jedziemy, wracamy do Szwajcarii!




Jedziemy przez Włochy i decydujemy się zrobić PIERWSZE ZAKUPY od czasu wyjazdu!















Niestety na dwie paczki ciasteczek nam nie starczyło i finalnie kupiliśmy tylko jedne :D




No i myk! Trzeba w końcu zjeść, także przygotowania do obiadu pełną parą, w końcu jemy jakiekolwiek owoce.















Ryż, dżem i owoce gdzieś we Włoszech, obiad mistrzów!




Jedziemy dalej, oczywiście bezpłatnymi drogami, zajeżdżamy na stacje zatankować, stacja jakaś na poboczu, ale sprawdzam czy jest wifi. Jest! Postoj na 2 godziny :D































Po jakimś czasie ruszamy, planujemy jeszcze w nocy wjechać do Szwajcarii, albo jak się uda nawet do Bern. Ściemniło się, Rafał położył się z tyłu, ja prowadzę, światła zaczęły nam nagle działać, także też spoko. Jedziemy gdzieś już po bezpłatnej autostradzie, nagle pojawia się czerwona kontrolka- akumulator. Już wiem jakie są konsekwencje, więc wyłączam radio i szukam wzrokiem stacji, żeby już zostawić samochód na noc. Za chwilkę pojawia się druga kontrolka- temperatura silnika. Już czuję, że to coś grubszego, jadę dalej, ale boję się, że zaraz coś się stanie z samochodem. Nagle zaczynam słyszeć stukanie gdzieś z podwozia i nie mam pojęcia co to jest. Tracę poczucie bezpieczeństwa jadąc autem, zdejmuję różaniec z lusterka i zaczynam się modlić, po trzech dziesiątkach dojechaliśmy na stacje. W międzyczasie zaczął pojawiać się dym z silnika, ale nie mogłem już nic zrobić, dojechaliśmy, zgasiłem silnik, otworzyłem maskę.















Nie wiem jeszcze co mogło się stac, więc sprawdzam na oko, skąd się dymi (a było tego naprawdę dużo) i dlaczego, nie widzę żadnego konkretnego miejsca. Po chwili kładę się na asfalcie, patrzę... i nie wierzę.

























W czasie jazdy zerwał się pasek klinowy, który nam wymienił mechanik w Rimini. Albo dał dupy, albo zjechaliśmy go w ciągu 2 dni. W takich sytuacjach nie chce się nawet więcej podróżować, niektóre problemy mogą totalnie przygnieść w jednej chwili. Nie chcę nawet o tym myśleć, po prostu kładę się i idę spać. Część, która jechała po ziemi przez 10 km wyglądała tragicznie. Rano się będzie myśleć.






1 komentarz:

  1. to jest alternator, odpowiedzialny właśnie za ładowanie prądu podczas jazdy :D

    OdpowiedzUsuń