środa, 19 czerwca 2013

"Hello, breakfast is ready!" Takimi słowami zostaliśmy obudzeni u Eliene, możecie sobie wyobrazić, jakie to dla nas zaskoczenie po tygodniu spędzonym w podróży. Spało się cudownie, ale na śniadanie nie trzeba nas wołać. Szybko się ubieramy i wychodzimy z domku, witamy się z jej rodzicami i bratem i widzimy na ogrodze zastawiony stół, nie widzieliśmy czegoś podobnego już długi czas!














Mama robi nam poranną kawę, jedna z lepszych kaw jakie w życiu piłem. Przyzwyczailiśmy się już do saszetek 3 w 1, a różnica smaków była po prostu ogromna! Siadamy, a przed nami typowy chleb śniadaniowy w Szwajcarii- podobny do chałki, ale bez dodatku cukru, więc pasuje nie tylko do słodkich rzeczy. Oprócz tego dżemy, wędliny, sery, musli, wszystkiego pod dostatkiem. Do tego wszystko było przygotowane w specjalnie dla nas, wspólnie zjedliśmy sobie śniadanie, opowiedzieliśmy kilka historii z trasy, dopiliśmy kawę i poszliśmy się wykąpać.





A w tym domku sobie spaliśmy, mały, ale przytulny :)
















A jak Rafał się kąpał, ja oczywiście wrzucałem coś fejsa i bloga, jak jest internet to trzeba korzystać!





A to u nich w salonie, foteczka na wpół z zaskoczenia















Nadal nie mogłem się nadziwić jakie zwierzęta można trzymać w domu, jak dla mnie to jest HIT SEZONU.




W Szwajcarii żyje się zupełnie inaczej, zamiast siedzieć cały czas w necie, ludzie wolą robić coś innego, Eliene dla przykładu żongluje i chodzi na rękach















A tu jeszcze dwie foteczki z działki















No ale nie ma co, my musimy gdzieś zarobić, bo w końcu jest niedziela. Ale co się okazuje? Że weekend w Szwajcarii to najgorszy czas na busking, ludzi wtedy nie ma na mieście, tylko są z przyjaciółmi nad jeziorem, na rowerach, czy poza miastem, oni cały czas spędzają czas aktywnie! Ale mamy 20 km do pobliskiego Solothurn, więc decydujemy tam pojechać, żeby nawet spróbować. Pakujemy się już bo busa, Eliene jedzie z nami,ale później mamy ją jeszcze odwieźć, cała rodzina stoi przy naszym busie i wychodzi na to, że czas się pożegnać. Dajemy im w prezencie słoik dżemu, dziękujemy im jeszcze raz za gościnę, a oni mówią, że to był dla nich zaszczyt. Dają nam jeszcze dwie duże butelki wody, jedną Coli i Rivelli (połączenie wody, mięsa i mleka z tego co zrozumiałem, ale naprawdę pysznę, smakuje jak orenżada). Dziękujemy im jeszcze raz za wszystko, ale dla nich to za mało, kupują nam jeszcze winiete do Szwajcarii po rok, żebyśmy się mogli legalnie poruszać po autostradach. Już nam trochę głupio, ale żegnamy się z nimi i we troje jedziemy do pobliskiego miasta. Kolejne miasteczko, które jest po prostu piękne. Ludzi dużo nie ma, ale spacerujemy przez jakiś czas i wybieramy odpowiednie miesjce. Nie ma szans na to, żeby zrobić show, więc po raz kolejny gra sam Rafał.



Chwilę pograł, pieniądze aż dziwnie duże, ale starczy, ile można pracować. Idziemy nad rzekę. Eliene nas prowadzi na jakieś przyjemne miejsce, ona z Rafałem chwilę pływają, ja tylko moczę nogi, bo z moimi umiejętnościami pływania prąd by mnie porwał w ciągu 3 sekund ;) Siedzimy tam chyba godzinę, nie musimy cały czas mówić, żeby dobrze spędzić czas. Przepływają obok nas motorówki, z których ludzie do nas machają, podpływają do nas kaczki i łabędzie, jest po prostu fajnie.









Wracamy w stronę miasta, w oddali góry, wszędzie zielono, ludzie grają w tenisa, kosza, mnóstwo ludzi jeździ na rowerach :)
















Dowiadujemy się, że możemy wejść na jakąś wieżę, z któej widać cały Solothurn. Eliene nam opłaca wejścia i wchodzimy. Schodów było chyba ze sto tysięcy.















Weszliśmy na wieżę. Wychodzimy na balkon, widok niesamowity. Ludzi ledwo co widać, łodki suną po rzece z prędkością, z jaką widać samoloty z ziemi, gdzieś tam w oddali widać dom Eliene, a za nami góry.









Znowu siadamy na wieży, odpoczywamy po dniu cięzkiej pracy :D Za jakiś czas schodzimy, wychodzimy znowu na rynek, ludzi już trochę więcej, ale nadal decydujemy, że nie będziemy występować. Wracamy do busa, zobaczymy co dalej.




Siadamy przy busie trochę głodni i pojawia się pytanie, co by tu ugotować. Eliene jest wegetarianką, więc pulpetów raczej nie zjemy. Wpadamy na pomysł, ryż z dżemem! Nigdy tego nie jadła, więc czas spróbować. Rozkładamy mapę Europy i zaczynamy planować gdzie dalej pojechać. Siadamy przy jedzeniu, opowiadamy dziewczynie o naszych planach, gdzie jeszcze mamy zamiar pojechać i co zobaczyć. Decydujemy, że najpierw pojedziemy do Bern, a później do Mediolanu, potem zdecydujemy co dalej.

Dodaj napis















Po jedzeniu jedziemy odwieźć Eliene, wejść jeszcze na chwilę na neta i ruszyć do Bern. Mkniemy sobie elegnacko, a tu zamyka się szlaban. Jak zobaczyłem to i wspomniałem sobie PKP, to... bez komentarza :)


















Przyjechaliśmy, pozmywałem naczynia po obiedzie, pożegnaliśmy się jeszcze raz i uderzyliśmy w trasę. Ale przed tym dostaliśmy ostatni prezent, który był już dopełnieniem wizyty w tym kraju. Dostaliśmy Szwajcarską czekoladę, która była tak pyszna, że zjedliśmy w ciągu pierwszego kilometra, mówili jeszcze że następnym razem dadzą lepszą, ale dla nas jej smak był nie do opisania, to trzeba spróbować!

















Przyjechaliśmy do Bern, zaparkowaliśmy tuż obok centrum. Nasz sposób na parkowanie jak najbliżej rynku wygląda następująco: nastawiamy GPS na stare miasto, jak już je widzimy to zaczynamy się rozglądać za miejscem. Jeśli dostaniemy tylko mandat, parkujemy. Jeśli odholują auto, jedziemy dalej :)


Dodaj napis
















Idziemy sobie rynkiem, który też był bardzo ładny, środek remontują, więc postawili wielkie schody, żeby można było bez problemu przejść :)





Ludzie nie za dużo, więc szukamy miejsca, gdzie jest ich najwięcej. Widzimy wytryskającą wodę z chodnika, gdzie jest sporo ludzi, mnóstwo dzieci biega po tym i się cieszy, dorośli zresztą też. No i fotka z perspektywą oczywiście musi być, w końcu autopromocja :D Widać, że walizka już styrana życiem, w końcu nie każda wytrzymuje tyle czasu. Mała ciekawostka na jej temat- dostałem ją od rodziców pod choinkę ze 3 lata temu, rok temu w Krakowie mi pękła po jednej stronie i od tego czasu jest na niej naklejone nasze logo :)





Ehh, ciężkie życie arysty...




Rafał zaczął grać, a ja poszedłem się przejść przez jakąś bramę, miasto czyste, zadbane, po prostu piękne :) Na środku miasta szachowinica i ogromne szachy, ludzie przychodzą i w nie grają, na pewno się nie nudzą :)






Wracam do miesjca gdzie rozstawił się Rafał, a tam mały murzynek tańczy przy wzmacniaczu, HIT! Ogólnie miejsce bardzo przyjemne, ludzie chętnie słuchali i wrzucali oszczędności swojego życia do kapelusza ;)




Pół godziny grania i wystarczy, w końcu ile można pracować! Kasa okej, ludzie przyjaźnie nastawieni, policja się nie czepiała, piękne miejsce!




Zaczyna się wieczór, czas uderzyć na południe! Jemy ostatnie kanapki od Eliene, popijamy rivellą i jedziemy. Nie muszę chyba wspominać, że drogi w Szwajcarii są świetne, do tego jedziemy po autostradzie LEGALNIE! Rafał prowadzi, ja piszę bloga.





Jedziemy jakieś 3 godziny przez Alpy, wokół pełno jezior, gór i tuneli, przy takich widokach jedzie się z zapartym tchem.












A relacje z Podróży same się nie napiszą :)















Przesiadamy się gdzieś w Alpach na parkingu, teraz już nie piszę bloga :( szybki siczek w pobliskiej toalecie i czas jechać dalej (chyba we Włoszech jeszcze nie jesteśmy)



Rafał położył się z tyłu, ja prowadzę. Lecą stare rockowe kawałki, przychodzi już zmierzch. Jadę przez góry, w oddali widać światła miast. Mimo że jedziemy autostradą, nie mogę jechać szybko, bo na tych krętych drogach nie ufam aż tak busikowi, lepiej wolniej, a bezpieczniej (odpowiedzialnosć to moje drugie imię). Po lewej stronie mam ogromne góry, po lewej stronie przepaście. Jedzie się niesamowicie.















Wjeżdżamy na most prowadzący do jakiegoś miasteczka, na tafli wody odbijają się światła z barów, restauracji i mieszkań. Jedziemy dalej, a po kilku kilometrach pojawia się łuna miasta, tysiące małych światełek prowadzi nas wzdłuż autostrady, która jest kilkaset metrów wyżej. W samochodzie wybrzmiewa "November rain", w tym momencie już wiem, po co w ogóle wyjechaliśmy. Niestety prowadząc nie da się zrobić dobrego zdjęcia, ale możecie sobie tylko wyobrazić jak cudownie to wyglądało.
















Przekroczyliśmy granicę i przed północą zatrzymaliśmy się we włoskim Como, gdzie mieliśmy się spotkać z koleżanką Rafała. Podjeżdżamy co centrum, szukamy miejsca parkingowego. Objeżdżamy kilka razy i widzimy, że parking bezpłatny między 24 a 8 rano. Stajemy elegancko sobie, szukamy Maca, żeby złapać wifi. Bierzemy lapka i ruszamy do centrum.



Znaleźliśmy go dość szybko, ale jest jeden problem. Musimy mieć włoski nr telefonu, żeby dostać hasło i login dzięki któremu możemy się połączyć. Podchodzimy do seniory, która tam pracuje, a ona nam mówi, że pobliskim placu też jest wifi i tam możemy się spokojnie połączyć. Wychodzimy, idziemy na plac i na środku próbujemy się podłączyć




Internet widać że darmowy- wolny, co chwilę rozłącza, ale najważniejsze, że jest! Szybkie ogarnięcie się na fejsie (najważniejsze :D) póki jest bateria, dziewczyna z którą mamy się spotkać pracuje, więc się nie spotkamy, ale przynajmniej pogadaliśmy na Skype z kimś z PL :) Pada bateria, więc zbieramy się z placu i idziemy spać















Pzdr!

1 komentarz:

  1. Widze że przygody macie niesamowite :) Przyjemnie się śledzi wasze poczynania.
    No bo kto bogatemu zabroni !
    Obfitości i bezpiecznej jazdy :D

    ps ( napisz coś o show i różnicy między tym jak występujesz dla rodaków a jak dla obcokrajowców. W jakimkolwiek aspekcie )

    Kichu

    OdpowiedzUsuń